EL CALAFATE I LODOWIEC PERITO MORENO
Z plecakiem wyładowanym wyłącznie niezbędnym ekwipunkiem, który i tak waży ponad 22 kg rozpoczynam swoją patagońską przygodę. Powinienem właściwie napisać rozpoczynamy, bo razem ze mną jedzie jeszcze siedmioro uczestników, gotowych na trekking niezależnie od pogody. Lądujemy w El Calafate tuż przed 20:00. Jest wiosna i wieczór jest jeszcze jasny. Z za okien busa, który zabiera nas z lotniska do hostelu, oswajamy się z widokiem surowej, kamienistej i bezdrzewnej przestrzeni. Pod skórą czuję podekscytowanie i jednocześnie lekką obawę, czy wszystko to co zaplanowałem uda się zrealizować. Oby tylko pogoda nie pokrzyżowała nam planów. Nie bez powodu, w schroniskach, w miejscu prognozy pogody, często widnieje informacja: „nie pytaj nas jaka będzie pogoda, bo to jest Patagonia i jednego dnia możesz mieć wszystkie cztery pory roku”. Trochę przez przypadek ale trochę idąc za głosem intuicji, rezerwuję noclegi w, jak się później okaże, najlepszym hostelu na całej naszej trasie – w Schilling Hostel Patagonico. Miejscu o familijnym klimacie, kameralnych i nastrojowych przestrzeniach do odpoczynku i jedzenia. Miejscu, skąd wszędzie jest blisko – do autobusu, sklepu czy restauracji.
Dzięki uprzejmości i pomocy jednej z dziewczyn z hostelu, naszą wyprawę rozpoczynamy prawdziwą argentyńską kolacją w klimatycznej restauracji Buenos Cruces. Argentyńskie steki, mięso z guanaco, sałatki i obowiązkowo argentyńskie wino. Wszystko to, w asyście uroczej i zabawnej właścicielki, sprawia, że pomimo zmęczenia czujemy się cudownie.
El Calafate jest miastem, do którego przylatuje się lub przyjeżdża, by w pierwszej kolejności zobaczyć jeden z największych i najpiękniejszych lodowców świata – Perito Moreno. To lodowiec o wielu odcieniach błękitu, hipnotyzujący swoim pięknem i wielkością. Wyobraź sobie ścianę lodu wysoką jak 20-to piętrowy budynek, szeroką na 6 km od której czoła co jakiś czas odrywa się kilkutonowy blok lodu wielkości ciężarówki. Do tego dochodzą jeszcze odgłosy pracującego, ściskanego i pękającego lodu. Niesamowite zjawisko.
Do Parku Narodowego Los Glaciares, wyruszamy rano prywatnym busem. Z El Calafate to tylko 80 km. Po drodze wielokrotnie zatrzymujemy się by oglądać i fotografować rude guanaco, lisy, kondory i małe sokoły. Dzikość i bezkres tego miejsca sprawia, że czuje się tak jak mogli się czuć kiedyś pionierzy wjeżdżający w nieznane sobie terytoria. Wrażenie to potęguje jeszcze to, że jesteśmy sami na drodze. Patagonia dopiero się budzi po zimie. Główny sezon rozpocznie się za dwa miesiące w grudniu. Wtedy będzie tu lato i ludzi będzie znacznie więcej. Dojeżdżamy do miejsca, z którego katamaran zabierze nas na krótki, organizowany przez firmę Hielo& Aventura, trekking po lodowcu. Statek przepływa wzdłuż czoła lodowca na tyle daleko aby było bezpiecznie i na tyle blisko, że widać rysy i szczeliny w ścianie lodowca. Pomimo zimnego wiatru, wychodzimy na górny pokład aby mieć lepszy widok na lodowiec.
Po krótkim spacerze przez pachnący berberysem las, docieramy do początku naszego minitrekku. Pracownicy firmy zakładają każdemu na buty, bardzo proste i solidne raki. Nasz anglojęzyczny przewodnik, jest z pochodzenia Szwajcarem. Opowiada nam jak to się dzieje, że lodowiec stale rośnie (w strefie śniegu akumuluje nową wodę by oddać ją dochodząc do jeziora Lago Argentino, parując lub cieląc się z jego czoła). Jak powstają różne formy lodowe. Na koniec opowiada o osobistych doświadczeniach spotkania z Janem Pawłem II (kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski). Na lodowcu największą atrakcją są baseny, szczeliny czy studnie przyciągające uwagę swoim błękitem. Intensywność odcieni niebieskiego lodu zmienia się zależnie od miejsca na lodowcu, położenia słońca i pory dnia. Trekk kończymy w „barze na lodowym polu” – dla chętnych whisky z lodem z lodowca lub czekoladki.
TORRES DEL PAINE – JEDEN Z CUDÓW CHILE
Następnego dnia rano jedziemy autobusem do Puerto Natales (miasta skąd najłatwiej dostać się do Torres del Paine) w Chile. Te niecałe 300 km pokonujemy w ponad 5 godzin z uwagi na drobiazgowe kontrole na granicy. Ważne: autobus do jeździ tylko rano trzy razy w tygodniu. Z powrotem tak samo tylko w inne dni, więc warto to mieć na uwadze. Do Chile nie wolno wwozić owoców, mięsa i innych artykułów spożywczych a celnicy bardzo rygorystycznie podchodzą do swoich obowiązków. Trzeba przyznać, że rejsowy autobus jest wygodny i nie czujemy zmęczenia, nawet pomimo jazdy mocno szutrowa drogą. W mieście robimy ostatnie zakupy na kolejne cztery dni w Torres del Paine. Bagietki, wędliny, sery, banany i jabłka. Będą one stanowić dodatek do naszego głównego „pożywienia” – jedzenia liofilizowanego.
Do parku wchodzimy wejściem od strony Laguna Amarga. Będziemy przechodzić „W-TREKK” w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku tj. ze wschodu na zachód. Przed wejściem obowiązkowo każdy podpisuje oświadczenie, że został poinformowany o tym co grozi za wzniecenie pożaru w parku (długoletnie więzienie i milionowe kary finansowe). W 2005 roku w parku był ogromny pożar do którego przyczynił się nierozważny czeski turysta. Pożar gaszono ponad dwa tygodnie a odtworzenie roślinności i fauny potrwa, jak szacują eksperci, ponad 100 lat. Nie ma się co dziwić, że w parku jest całkowity zakaz palenia ognia, w tym również kuchenek turystycznych poza specjalnie do tego wyznaczonymi miejscami.
Do parku wchodzimy wejściem od strony Laguna Amarga. Będziemy przechodzić „W-TREKK” w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku tj. ze wschodu na zachód. Przed wejściem obowiązkowo każdy podpisuje oświadczenie, że został poinformowany o tym co grozi za wzniecenie pożaru w parku (długoletnie więzienie i milionowe kary finansowe). W 2005 roku w parku był ogromny pożar do którego przyczynił się nierozważny czeski turysta. Pożar gaszono ponad dwa tygodnie a odtworzenie roślinności i fauny potrwa, jak szacują eksperci, ponad 100 lat. Nie ma się co dziwić, że w parku jest całkowity zakaz palenia ognia, w tym również kuchenek turystycznych poza specjalnie do tego wyznaczonymi miejscami.
MIRADOR LAS TORRES I ZŁOTY WSCHÓD SŁOŃCA NA WIEŻACH
Z Laguna Amarga idziemy widokowymi ścieżkami na Campamento Torres – miejsce naszego pierwszego noclegu. Pogoda wiosenna, jest ciepło i nie pada. Za to towarzyszy nam silny patagoński wiatr. Naprawdę mocny, choć jak się później przekonamy, wiatr może tu wiać znacznie silniej. Po drodze wstępujemy na herbatę do Refugio (schroniska) El Chileno. Atmosfera typowa dla górskich schronisk. Kilku ludzi z plecakami, ktoś pije kawę inny je obiad, rozmowy w różnych językach. W kącie huczy i grzeje „koza” – piecyk, przy którym możemy się wysuszyć. Idziemy dalej a ludzie spotkani w drodze uprzedzają nas, że nasz camping jest „closed”. No ale my przecież mamy rezerwację. Na miejscu spotykamy zdziwionych na nasz widok Rangersów. Okazuje się, że w kwietniu, kiedy robiłem rezerwacje, camping był dostępny od października ale zmienił się system i otwierają go dopiero w grudniu…. ale „jeżeli mamy rezerwację to możemy rozbić namioty tam, na świeżym śniegu”. Po piętnastu minutach namioty już stoją a my, „na lekko”, idziemy na Mirador Las Torres, z nadzieją na okno w chmurach by zobaczyć wieże. Okna nie było za to świeży śnieg po kolana i owszem.
Rano stał się cud. W nocy pogoda się poprawiła, wiatr przegnał wszystkie chmury, przyszedł mróz i co najważniejsze wieże Torres del Paine płonęły złotym kolorem. Reszta gór była tonęła w półmroku co jeszcze bardziej potęgowało efekt wschodu słońca. Wyskakuję z namiotu z aparatem i w niezawiązanych butach biegnę przez śnieg, byle dalej na skraj lasu aby oglądać to widowisko. Widok taki, że aż dech zapiera a radość miesza się ze wzruszeniem. Stoję szczęśliwy, wpatrzony na złote szczyty i dziękuję w duszy, że moje marzenie się spełnia.Po śniadaniu mamy do przejścia najdłuższy odcinek – 23 kilometry i 11 godzin wędrówki. Pogoda zmienia się i zamiast porannej zimy mamy wiosnę. Idziemy ścieżkami wokół długiego jeziora Lago Nordenskjold. W tym miejscu wiatry są tak silne i tak przewidywalne, że nawet na mapie zostają oznaczone jako stały element topografii tego miejsca. Wiatr wieje tak mocno, że po powierzchni jeziora, nad falami (!), przesuwają się białe trąby powstałe z wody wyrwanej z jeziora. Biały szkwał. Do Campamento Italiano dochodzimy tuż przed zmrokiem. Tu na szczęście Rengersi wiedzą o naszej rezerwacji.
MIRADOR BRITANICO I LOS CUERNOS (ROGI)
Rankiem kolejnego dnia wyruszamy „na lekko” na blisko ośmiogodzinny spacer (w górę i w dół) na Mirador Britanico. Większa część drogi prowadzi lasem (bez wiatru) przez Frances Valley aż do zamkniętego o tej porze roku Campamento Britanico i dalej na Mirador (punkt widokowy). Jest przepięknie. Widoczność o jakiej mogliśmy tylko marzyć. Wszystkie góry dookoła, wszystkie wieże są widoczne. Każdy znajduje coś dla siebie do oglądania, fotografowania i napawania się widokiem. Co jakiś czas oglądamy małe lawiny, które głośno zsuwają się po zboczach. Jest czas na to aby kontemplować przestrzeń. Nigdzie nam się nie spieszy. Do Paine Grande, miejsca naszych dwóch kolejnych nocy, mamy zaledwie dwie i pół godziny drogi od campingu.
W Paine Grande czekają nas dwie miłe rzeczy: ciepły prysznic i kolacja wykupiona razem z miejscem na campingu. Poza nami, w namiotach nocuje tu jeszcze kilkanaście osób. Pozostali śpią w hotelu. Paine Grande to największy i najlepiej przygotowany camping w całym Torres del Paine. Duży hotel, restauracja, ciepła woda i dobra lokalizacja sprawiają, że często stanowi bazę do jednodniowych wypadów. Zależnie od preferencji i zasobności portfela można tu nocować we własnych namiotach, wynająć namiot razem ze śpiworem i matą albo nocować w schronisku/hotelu.
Z dnia na dzień pogoda nam się polepsza. Trzeciego dnia w parku po wiośnie przyszło lato. Jest ciepło, słonecznie i jednocześnie bardzo wietrznie. Zostawiamy nasze namioty i z małymi plecakami idziemy na 11-to kilometrowy (w jedna stronę) spacer do Lodowca Grey. Ścieżka prowadzi wzdłuż Lago Grey, po którego powierzchni pływają mniejsze i większe, oderwane od lodowca, kawałki lodu. Wiatr wieje tak mocno, że kijki trekkingowe wypuszczone swobodnie z dłoni, pomimo grawitacji, ustawiają się poziomo. Idąc pod wiatr nie udaje się mówić bo wiatr wpycha do ust każde słowo. Mijamy Refugio Grey i idziemy na punkt widokowy bliżej lodowca. Na końcu ścieżki, w zatoce, mamy okazje z bliska przyjrzeć się błękitnym górom lodowym zepchniętym tu przez wiatr. Dopełnieniem tego widoku jest kondor szybujący nad nami – esencja Patagonii.
Wracamy do Pane Grande. W ostatnie cztery dni w parku mieliśmy najpierw zimę, później wiosnę i lato. Jesień przyszła nocą. Wiatr wieje tak mocno, że obawiam się, czy namioty przetrzymają noc. Rano zarządzam wcześniejszą pobudkę i pakowanie sprzętu. Godzinę później już pada deszcz i mamy jesień. W strugach deszczu wchodzimy na katamaran płynący do Pudeto (głównego wejścia do parku). Żal mi tych wszystkich, którzy właśnie przypłynęli by zacząć swoją patagońska wędrówkę. Prognozy nie dają im nadziei na dobrą pogodę, ale …. Pogoda w Patagonii jest bardziej zmienna niż niejedna kobieta, więc życzę im takiej zmienności.
Rankiem kolejnego dnia wyruszamy „na lekko” na blisko ośmiogodzinny spacer (w górę i w dół) na Mirador Britanico. Większa część drogi prowadzi lasem (bez wiatru) przez Frances Valley aż do zamkniętego o tej porze roku Campamento Britanico i dalej na Mirador (punkt widokowy). Jest przepięknie. Widoczność o jakiej mogliśmy tylko marzyć. Wszystkie góry dookoła, wszystkie wieże są widoczne. Każdy znajduje coś dla siebie do oglądania, fotografowania i napawania się widokiem. Co jakiś czas oglądamy małe lawiny, które głośno zsuwają się po zboczach. Jest czas na to aby kontemplować przestrzeń. Nigdzie nam się nie spieszy , mamy czas bo do Paine Grande, miejsca naszych dwóch kolejnych nocy, mamy zaledwie dwie i pół godziny drogi od campingu.
W Paine Grande czekają nas dwie miłe rzeczy: ciepły prysznic i kolacja wykupiona razem z miejscem na campingu. Poza nami, w namiotach nocuje tu jeszcze kilkanaście osób. Pozostali śpią w hotelu. Paine Grande to największy i najlepiej przygotowany camping w całym Torres del Paine. Duży hotel, restauracja, ciepła woda i dobra lokalizacja sprawiają, że często stanowi bazę do jednodniowych wypadów. Zależnie od preferencji i zasobności portfela można tu nocować we własnych namiotach, wynająć namiot razem ze śpiworem i matą albo nocować w schronisku/hotelu.Z dnia na dzień pogoda nam się polepsza. Trzeciego dnia w parku po wiośnie przyszło lato. Jest ciepło, słonecznie i jednocześnie bardzo wietrznie. Zostawiamy nasze namioty i z małymi plecakami idziemy na 11-to kilometrowy (w jedna stronę) spacer do Lodowca Grey. Ścieżka prowadzi wzdłuż Lago Grey, po którego powierzchni pływają mniejsze i większe, oderwane od lodowca, kawałki lodu. Wiatr wieje tak mocno, że kijki trekkingowe wypuszczone swobodnie z dłoni, pomimo grawitacji, ustawiają się poziomo a wypowiedziane słowa wpychane są do gardła. Mijamy Refugio Grey i idziemy na punkt widokowy bliżej lodowca. Na końcu ścieżki, w zatoce, mamy okazje z bliska przyjrzeć się błękitnym górom lodowym. Dopełnieniem tego widoku jest kondor szybujący nad nami – esencja Pat
Wracamy do Pane Grande. W ostatnie cztery dni w parku mieliśmy najpierw zimę, później wiosnę i lato. Jesień przyszła nocą. Wiatr wieje tak mocno, że obawiam się, czy namioty przetrzymają noc. Rano zarządzam wcześniejszą pobudkę i pakowanie sprzętu. Godzinę później już pada deszcz i mamy jesień. W strugach deszczu wchodzimy na katamaran płynący do Pudeto (głównego wejścia do parku). Żal mi tych wszystkich, którzy właśnie przypłynęli by zacząć swoją patagońska wędrówkę. Prognozy nie dają im nadziei na dobrą pogodę, ale …. Pogoda w Patagonii jest bardziej zmienna niż niejedna kobieta, więc życzę im takiej zmienności.
EL CHALTEN – BRAMA NA CERRO TORRE I FITZ ROY
Wracamy do Argentyny kierując się na kultowe Cerro Torre i Fitz Roy. Droga z Puerto Natales do El Chalten, z czterogodzinną przerwą w El Calafate zajmuje nam autobusami 12 godzin. Do hostelu docieramy o zmroku przy jeszcze silniejszym, niż dotychczasowe, wietrze. Na dodatek zapowiadają, że będzie wiało z prędkością 90-100 km/h. Nie brzmi to dobrze tym bardziej, że mamy tu zaplanowane tylko dwa dni. El Chalten to małe miasteczko, mniejsze od naszego Szczyrku, które żyje chyba głównie z turystyki. Z zamkniętymi oczami można tu trafić dohostelu, restauracji albo do sklepu ze sprzętem turystycznym. I wszystko otwarte do późnych godzin nocnych.
Rano po słońcu nie ma nawet śladu. Wieje a nasze najważniejsze szczyty schowały się za ciężkimi chmurami. Idziemy na Los Condores i Los Agilas (punkty widokowe) z nadziejami że zobaczymy szybujące nad miastem kondory lub orły. Niestety przy takim wietrze nic nie lata (chyba że F-16). Gór nie widać więc decydujemy się na spacer nad Laguna Capri. Może będzie okno i zobaczymy Fitz Roy. Niestety do wiatru po drodze dołącza się przenikliwy deszcz. Wracamy. Dobrą alternatywą na taka pogodę jest argentyńska parrilla czyli grill. My zatrzymujemy się w La Oveja Negra (w Czarnej Owcy). Zamawiamy różne rodzaje mięsa i sałatek i obowiązkowo wino. Wszystko to poprawia nam nastroje nadwątlone wiatrem i deszczem. W głębi lokalu nad ogniem pochyla się asado – charakterystyczny argentyński grill w kształcie krzyża z rozpiętą na nim jagnięciną .
Cerro Torre działa na mnie jak magnes. Razem z Leszkiem, decydujemy się na nocne wyjście na wschód słońca. Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana! Wstajemy przed 3 w nocy bo przed nami 11 km pod górę z czego ostatni kilometr ma przewyższenie 400 m. Idziemy szybko, pierwsze dwie godziny przy rozgwieżdżonym niebie i świetle czołówek. Po drodze spotykamy skunksa. Na szczęście on nie przejął się nami ani my nim. Im wyżej tym gorzej z pogodą. Wieje i deszcz pada coraz mocniej i do tego w poprzek. W policzki krople deszczu kłują jak igły a woda przewierca się przez wszystkie warstwy naszej przeciwdeszczowej odzieży (zestaw – kurtka od deszczu, softshel, kurtka puchowa, polar i koszulka z merino – mokre do cna). Dochodzimy do Laguna de Los Tres. Jest biało od mgły i śniegu. Widoczność na tyle kiepska, że góry oglądamy tylko dzięki wyobraźni. Schodzimy. Mokrzy ale szczęśliwi wracamy by się wykąpać, przebrać i ogrzać. Widocznie tak miało być. Może wschód słońca na Cerro Torre będzie mi dane zobaczyć następnym razem. Jest po co wracać.
ZIEMIA OGNISTA – USHUAIA MIASTO NA KOŃCU ŚWIATA
Z Patagonią nierozerwalnie wiąże się Ziemia Ognista. Z El Calafate lecimy do Ushuaia, najdalej na południe położonego miasta w Ameryce Południowej. Na Fin el Mundo (Koniec Świata). Zrzucamy bagaże w hostelu i od razu jedziemy do portu na czterogodzinny rejs po kanale Beagle. Jest zadziwiająco ciepło, choć do Antarktyki mamy bardzo blisko. Płyniemy oglądać kolonię kormoranów na Ptasiej Wyspie oraz lwy morskie i foki na wyspie Seal Island. Lwy morskie i foki wylegują się tu na skałach nie zwracając uwagi na przypływające stateczki wycieczkowe. Po drodze wychodzimy na wyspę Bridges, na której jeszcze 100 lat temu, żyli ludzie Yamana, którzy w tym zimnym klimacie w ogóle nie używali ubrań. Kiedy patrzę na nas w tym miejscu, ubranych w ciepłe kurtki i czapki, to opowieść o Yamana jest to dla mnie kompletną abstrakcją. Ludzie ci palili na wyspach ogniska, które widział i opisywał Ferdynand Magellan i one stały się źródłosłowem nazwy Ziemia Ognista. W mieście można bliżej zapoznać się z historią tego miejsca i jego mieszkańców w bardzo ciekawie zrobionej Galerii Tematycznej.
Na końcu Końca Świata, ostatnią ludzką siedzibą, najdalej wysuniętą na południe, jest założona w 1886 r przez Anglików misja – Estancia Haberton. Kilka domów, w których czas zatrzymał. W starych wnętrzach można oglądać przedmioty i zdjęcia z tamtych czasów, smakując przy tym się kawę lub gorącą czekoladę, zagryzając ciastem domowej roboty. Z estanci płyniemy na Martillo Island by oglądać pingwiny Gentoo i Magelańskie. Podobno pingwiny całe życie są monogamiczne a obowiązki rodzicielskie w równym stopniu wypełniają oboje rodzice. Na wyspie cały czas słychać nawoływania wzajemne pingwinich par. Teraz jest ich jeszcze niewiele ale za kilka miesięcy są tu ich tysiące.
BUENOS AIRES – MIASTO GDZIE TANGO TAŃCZY SIĘ NA ULICACH
Stolicę Argentyny zostawiamy sobie na koniec podróży jako wisienkę na torcie. Rano ruszamy do starej, portowej dzielnicy La Boca. Tutaj budynki są jak z dziecięcej kolorowanki. Każdy pomalowany farbami w różnych kolorach, zależnie od tego jaka farba była pod ręką. Uliczkami przelewa się rzeka turystów i wycieczek szkolnych. Na szczęście jest wiele przytulnych kawiarenek gdzie można odpocząć. La Boca to również dzielnica, w której swój stadion ma słynna drużyna piłkarska Boca Juniors. Z La Boca jedziemy taksówkami do starej dzielnicy San Telmo gdzie warto przystanąć i delektować się widokiem par tańczących tango. Uczta dla oczu gwarantowana. Będąc w Buenos Aires koniecznie trzeba wejść na cmentarz Recoleta, na którym są groby najważniejszych dla historii Argentyny osób. Najbardziej znanym i odwiedzanym jest grób Evy Peron, żony prezydenta Argentyny, która min. doprowadziła do przyznania praw wyborczych kobietom.